Rozmowa z Marianem Josiczem przed niedzielnym benefisem 60-lecia pracy twórczej
To „Wielki szczęścia łut” dla melomanów, ale i Teatru Muzycznego w Lublinie, że niedzielnym benefisem 60-lecia pracy twórczej Mariana Josicza zamyka swój sezon artystyczny 2014/2015. Benefis to będzie niezwykły. Artysty wysokiej miary. Lublinianina z pochodzenia, od 1962 r. związanego talentem i sercem z naszą muzyczną sceną. Artysty, w którym zakochiwały się kolejne (cztery) pokolenia słuchaczy, który przeżył 4 prezydentów państwa, kilku dyrektorów, tyluż samo reżyserów. Został zauważony i odznaczony. Jest fenomenem scenicznej kariery muzycznej zważywszy, że nikt z solistów jubileuszu 60-lecia dotąd nie obchodził . I to w tak doskonałej formie, że nie ośmielę się użyć zwrotu Szanowny Jubilacie. Powiem Marianie. Powspominajmy….
– A jest o czym Grażyno. Znamy się z lat 70-tych, kiedy obydwoje wkraczaliśmy na ścieżki zawodowe. Ja trochę wcześniej . Ty, gdy przyjechałem do Lublina z Łodzi z moją żoną, artystką tamtejszego Teatru Muzycznego, Krystyną Jarmułówną, o której tak ciepło napisałaś. To wówczas bliżej się poznaliśmy. Na długo.
– Zabawne, trzeba było aż kilkudziesięciu lat bym mogła napisać o Tobie jako artyście spełnionym. A czas najwyraźniej dla Ciebie stanął. Wyglądasz znakomicie. Sylwetka super, błysk w oku ten sam, co kiedyś i ten ujmujący uśmiech. Nim, ale przede wszystkim głosem pozyskiwałeś tysiące melomanów. Toteż właściwie nie musisz już śpiewać „Gdybym był bogaczem” , Ty nim jesteś!
– Jestem szczęśliwy- nie przeczę. Z Krystyną jestem od 40 lat, z synem Rafałem też niewiele mniej, z samym sobą od ( sama policz najlepiej) chyba też, bo ciągle jestem na scenie. Śpiewam.
– Przypomnij pierwsze sceniczne kroki.
–Rok 1955- Teatr Pieśni i Tańca „Warszawa” z Tadeuszem Sygietyńskim na czele. Zaśpiewałem tam premierowo „W saskim ogrodzie, koło fontanny, jakiś frajer przysiadł się do panny”. Gdy zespół rozwiązano zostałem autentycznie kupiony do Opery Warszawskiej jako jeden z 10 adeptów solistów. Znalazłem się w najlepszym z najlepszych artystycznym towarzystwie, że wspomnę Marię Fołtyn, Bohdana Paprockiego, Bernarda Ładysza czy Andrzeja Hiolskiego. Lekcje śpiewy pobierałem u samej Ada Sary. Debiutowałem arią posłańca w Aidzie Verdiego. W międzyczasie przyjechałem do rodzinnego Lublina. Traf chciał, że spotkałem ówczesną dyrektor artystyczną Teatru Muzycznego, Barbarę Kostrzewską, która zaproponowała mi tę scenę. Odpowiedziałem: „Ja już jestem w „Halce”. Poszedłem jednak na próbę. Zaśpiewałem arię z Borysa Godunowa. Ona przesądziła o moim „być albo nie być” w Lublinie. Jestem w nim od czerwca 1962 r. Bywałem gościem Teatru Słowackiego w Krakowie, Teatru Muzycznego Baduszkowej w Gdyni i łódzkiego. Tam poznałem Krystynę. Stamtąd przywiozłem do mojego Lublina. Razem zaistnieliśmy na tutejszej scenie.
– Jakie swoje role wspominasz najchętniej?
– Jeśli powiem, że w ciągu minionych 60 lat wystąpiłem w 150 rolach , w tym 100 pierwszoplanowych zdasz sobie sprawę, że nie zadałaś mi łatwego pytania. Gdy obchodziłem 50-lecie pracy artystycznej (zorganizowała je lubelska Filharmonia) zauważona została moja rola mleczarza Tewie w arii „Gdybym był bogaty”. A tak się jej bałem po mistrzowskim wykonaniu Topoli…Miło też wspominam rolę Daniłło w „Wesołej Wdówce” czy Adama w „Ptaszniku z Tyrolu”. Oklaskiwano mnie też w roli Petruccio w „Poskromieniu złośnicy” i Gosparda w „Dzwonach z Cornewill”. W kupletach Doolittle’a w My Fair Lady. Zawsze od ról amantów wolałem charakterystyczne.
– 60 lat na scenie. To niezwykłe, ale i – kontynuuj proszę dalej sam….
– mnóstwo pracy, doskonalenia warsztatu, nerwów, planów, marzeń, oczekiwań w końcu zawodowej satysfakcji.
-Co stawiasz na pierwszym, życiowym planie?
-Szczęśliwą rodzinę. Ona jest współtwórcą wszystkiego, co istotne w moim życiu.
-Dziękuję za rozmowę…
Grażyna Hryniewska